Prawdziwe gwiazdy, a nie znani (tylko) z tego, że są znani – jacy są? Oto wywiad z człowiekiem, który wiele z nich naprawdę spotkał oko w oko, rozmawiał w cztery oczy, czasem było to nawet coś więcej niż rozmowa…
Mitologia nie może żyć bez bogów. W przypadku Hollywood bogami są oczywiście gwiazdy. Która z poznanych przez Ciebie sław kina ma najbardziej przewrócone w głowie?
Piotr Milewski: Gwiazdy mogą to pokazać, tylko gdy ktoś wyprowadzi je z równowagi, wytrąci z roli, ponieważ one cały czas grają. Aktorzy w kontaktach z dziennikarzami postępują według scenariusza – własnego lub pisanego z PR-owcami, wszystko co mówią i robią jest zaplanowane, tam nie ma żadnej spontaniczności. Będą udawać, że są skromni, przekonywać, że wcale nie są tacy dobrzy, że inni są lepsi. Żadna gwiazda na spotkaniu z mediami nie pokaże, że ma przewrócone w głowie. Mam natomiast podstawy, żeby stwierdzić, że Nicole Kidman to osoba wyjątkowo nierozgarnięta, nie chcę powielać stereotypów, ale jej kolor włosów jest bardzo adekwatny do polotu…
Nie miałeś pomysłu, żeby jakąś gwiazdę wytrącić z jej roli?
To trudne, bo mam zazwyczaj 15-20 minut. Poza tym jeśli wytrącisz ją z równowagi, po prostu wypieprzą cię za drzwi. Przeżyła to pewna reporterka z Polski z Anthonym Hopkinsem. Chciała być ostra i bezkompromisowa, więc zaczęła wywiad od pytania, jak radzi sobie ze swoim alkoholizmem. Powiedział, żeby opuściła pokój i nie pomogły żadne zabiegi ani prośby. Decyzji nie zmienił.
Kogo miałeś okazję przepytać?
Najmilej wspominam spotkanie właśnie z Hopkinsem w nowojorskim hotelu przy Central Parku. Rozmawiał ze mną tak, jakby naprawdę go ta rozmowa bawiła. Był ciekaw pytań, nie zbywał mnie frazesami, miałem wrażenie, że naprawdę zastanawia się nad odpowiedzią i odpowiada szczerze. Jest nie tylko świetnym aktorem, ale również interesującym człowiekiem, refleksyjnym, a nawet – powiedziałbym – filozofującym. Opowiadał o przemijaniu, o śmierci, ale bardzo pogodnie, że śmierć fascynuje go jako zasada życia: nic nie jest ważne, bo jesteśmy tu tylko przez chwilę, że życie to sen. Mili byli też i Jennifer Lopez, i Nicole Kidman, i Hugh Jackman. Anastacia poszła ze mną po rozmowie w SoHo na drinka i siedzieliśmy w barze do późnej nocy, a u Dagmary Domińczyk w domu spędziłem cały dzień. Z Paulem Morrisseyem spotkałem się przez przypadek. Kumpel z Krakowa zadzwonił i poprosił, żebym nagrał jak Morrissey zapowiada organizowany przez niego festiwal filmów niezależnych. Pojechałem, pożartowaliśmy, bo cały czas pytał, czy dobrze wyszło, jako że zwykle to on poucza innych, co i jak mają mówić. No i pogadaliśmy sobie o Warholu, o tym całym odjechanym Nowym Jorku lat 70. XX wieku.
Wygląda na to, że potrafisz poprowadzić prawdziwą rozmowę. Z kim jeszcze udało Ci się nawiązać lepszy kontakt?
Bezpośrednia i otwarta była też Toni Braxton, z którą rozmawiałem w bardzo luksusowym hotelu w Hollywood. No, ale ta bezpośredniość nie jest tajemnicą, widać ją w reality show „Braxton Family Values”, który Toni ma teraz na kobiecym kanale WE. Natomiast jej asystentka co chwilę wpadała w trakcie mojej rozmowy z Toni do pomieszczenia, sama nie wiedząc dlaczego, robiła zamieszanie i wypadała. Wywiad z Jennifer Lopez, choć nie był ucztą dla ducha, był niewątpliwie ucztą dla oka. W rzeczywistości jest jeszcze ładniejsza niż na zdjęciach. No i te warunki! Dwa lata temu robiłem wywiad z Jerrym Schatzbergiem reżyserem „Stracha na wróble”, jednego z najlepszych filmów lat 70., za który dostał Złotą Palmę w Cannes. Wyreżyserował również „Narkomanów” i „Puzzle of a Downfall Child” z jego ówczesną narzeczoną Faye Dunaway. Niesamowity gość. Ma biografię jak Austin Powers minus element szpiegowski. Był jednym z najbardziej wziętych fotografów mody swingującego Londynu, znał wszystkie najpiękniejsze kobiety epoki – wiesz o czym mówię… Potem otworzył najbardziej hipsterski klub Nowego Jorku – Ondine. Przesiadywali tam Jackie Kennedy, Bob Dylan, Stonesi, Beatlesi, Animalsi, bikerzy, Andy Warhol z ekipą. Kiedyś bramkarze nie wpuścili Franka Sinatry, powiedzieli mu: spadaj, nie ma miejsc. Jerry musiał przepraszać. Innym razem zagrał u niego nieznany nikomu koleś z basistą i perkusistą, nazywali się „Jimi James and The Flames”. Potem frontman został Jimim Hendrix’em i grał na otwarciu kolejnego klubu Jerry’ego – Salvation. Siedzieliśmy u niego w domu – skrzyżowanie studia, klubu i muzeum. No i młoda, latynoska asystentka, choć Jerry właśnie skończył 87 lat…
Czy trudno umówić się na taki wywiad?
Przez agenta szanse są minimalne. By porozmawiać ze sławą, musisz dogadać się z producentem lub dystrybutorem nowego filmu, w którym znany aktor gra i który promuje. Z reguły akceptowani są tylko reporterzy największych w danym kraju pism kolorowych. Prowadzący topowy talk show goszczą czasem gwiazdy bez takich okazji, ale nawet Leno czy Letterman czekają w kolejce pół roku, a nawet rok.
Musisz wcześniej dostarczyć pytania? I czy dowiadujesz się, że nie wolno Ci pytać o pewne sprawy?
Nie, ale trzeba być bardzo natarczywym, by wyciągnąć coś na temat życia prywatnego, bo takie pytania zbywane są stwierdzeniem, że nie po to się tu spotkaliśmy. Drugiej stronie chodzi przede wszystkim o promocję filmu. Leno czy Letterman także pytają głównie o dany film, bo oni również są częścią tej machiny promocyjnej.
Czyli dłuższe wywiady udzielane przez sławy Hollywood polskim dziennikarzom to…
…na ogół ściema: 15-minutowe rozmowy na junketach [press junket, czyli spotkanie gwiazdy „przy kawiarnianym stoliku” z kilkoma czy nawet kilkunastoma dziennikarzami ze świata naraz] podbudowane potem materiałem z innych źródeł. Albo wręcz gotowe wywiady, które kolorowy magazyn kupuje, czasem nawet nie kupuje, przerabia i publikuje jako exclusive.
Jakie największe kity o sobie wciskają nam gwiazdy, tudzież ich spece od PR? Bo ja mam czasem wrażenie, że wszystko może być wyssane z palca.
To są jednak zwykli ludzie, a nie jakieś wynaturzone potwory czy automaty. Mają normalne życie, a przynajmniej próbują. Oczywiście Hollywood jest specyficznym miejscem, wiele gwiazd nie chce tam mieszkać, uciekają. Meryl Streep na przykład woli mieszkać w Connecticut. Jest cała kasta aktorów nowojorskich jak Robert De Niro czy Woody Allen, niebywających nawet na oscarowej gali.
Co ich odstręcza?
Chyba przymus nieustannej autokreacji i walki o miejsce w porządku dziobania. Znany z „Tataraku” aktor Paweł Szajda powiedział mi kiedyś, że w Hollywood nie ma imprez, na które chodzi się dla przyjemności. Trzeba z każdym porozmawiać, do każdego się uśmiechać, wypytywać, kogo w danym momencie potrzebują do jakiej roli. Nie wiesz, czy ktoś z tobą rozmawia, bo czegoś od ciebie chce, czy po prostu jest sympatyczny, interesuje go, co masz do powiedzenia.
A masowe zaangażowanie w szczytne akcje? To autentyczne?
Ciężko powiedzieć, nierzadko wynika z prawdziwej potrzeby serca, tylko pokracznie nieszczerze wychodzi. Ale największy kit, jaki nam sprzedają gwiazdy, to nie troska o puszczę amazońską czy miłość do biednych dzieci, tylko wspomniana fałszywa skromność. Twierdzą, że wszystko jest zasługą reżysera, świetnego scenariusza, doskonałego producenta, a siebie stawiają na drugim planie. W gruncie rzeczy wcale tak nie myślą, a szydło z worka wychodzi w sytuacjach zaskakujących, stresujących. Do tego chyba rzadko mówią źle o innych ze swojej branży. Tak, to jest po prostu tabu, bo gdyby każdy zaczął źle mówić o innych, wszyscy zaczęliby taplać się w błocie.Media żyją i karmią nas skandalami, romansami i chorobami gwiazd. Czy nie jest tak, że zwracanie uwagi czymkolwiek na celebrytów jest dla mediów pożądane. To jest pewna symbioza – media i gwiazdy zarabiają dzięki sobie, ale popularność medialna jest ważna raczej dla gwiazdek początkujących. Zanim nie nastąpiła totalna tabloidyzacja mass mediów jak jest w tej chwili, gwiazdy już były gwiazdami i zarabiały krocie. To mediom bardziej potrzebne są gwiazdy, niż na odwrót i to media zdobywają, względnie produkują sensacyjne newsy, by przyciągnąć czytelników.
Wielbię szczerze Twoją debiutancką powieść, późniejsze opowiadania podobały mi się mniej. Najnowszemu dziełu będzie bliżej do pierwszego czy drugiego wydawnictwa?
„Z cukru był król” to polityczny thriller. Rzecz dzieje się w latach 1976-77. Niby zamierzchła przeszłość, ale książka jest o tyle aktualna, że występuje w niej większość dzisiejszych polityków, którzy u mnie są młodymi działaczami podziemia, noszą konspiracyjne pseudonimy Gomorowski albo Zomorowski, Kichnik bądź Pichnik, Fusk von Rusk, Haczyński a może Zaczyński i do złudzenia przypominają samych siebie z drugiej dekady XXI wieku. Po podwyżce cen cukru i wydarzeniach radomskich, niedoceniany geniusz z małego miasteczka Zdzisław Grzeczyński porywa Gierka, aby zmusić go do przywrócenia starych cen. Grzeczyńskiemu pomagają przyjaciele: alkoholik i abnegat pan Łaziebnik oraz spauperyzowany hrabia Bobkowski. Narratorem jest przedszkolak Piotruś, który z rozsądkiem właściwym dzieciom potrafi wznieść się ponad ideologiczne podziały. Sporo piszę o Bogu i religii, naszej, katolickiej. Występują babcie Polki maszerujące na rzecz narodowego rozpłodu, zdradliwa piękność Patrycja, co wolała Gierka niż Piotrusia, ubek Kocięba, który ma dylematy i komendant milicji Półdupek grywający w pokera z księdzem kapelanem. Na koniec okazuje się, że jeden z najważniejszych zwrotów w historii Polski
miał miejsce trzy lata wcześniej niż myśleliśmy. Rozmawiał w Nowym Jorku Łukasz Dziatkiewicz PS Wydaje mi się, że Milo szykuje kolejny skandalik – zwariowany, śmieszny i inteligentny. Tak brzmieć może najkrótsza recenzja jego twórczości, jego samego zresztą też.
Piotr Milewski - były warszawiak i były punkowiec. Od 1989 nowojorczyk, od 1991 dziennikarz. Jest amerykańskim korespondentem Radia Zet i „Newsweeka Polska”. Poza tym literat pełną gębą. Najpierw wydał powieść „Rok nie wyrok" opartą na własnych przeżyciach związanych z wyrokiem za narkotyki, później zbiór opowiadań „Szkice glanem". Jesienią ukaże się jego trzecia książka - powieść „Z cukru był król".
Z Piotrem Milewskim rozmawiał Łukasz Dziatkiewicz, Fot.: Maja Zalewska