Szukaj

Recenzja wystawy Tokio 24 w muzeum Manggha

Wystawa Krzysztofa Gonciarza Tokio 24 w krakowskim muzeum Manggha, jest wyjątkowa gdyż wyciąga widzów YouTube’a do realnego świata kultury. Już przed budynkiem widać, że coś się dzieje – czy to kolekcja znanego malarza lub kontrowersyjny performance? Nie, to szalona podróż Krzysztofa Gonciarza przez nietypowe pory i miejsca japońskiej stolicy. Proste rzeczy, ale świetnie skomponowane i podlane dobrze dobraną muzyką. Podoba się młodym i dojrzałym i daje miłe poczucie, że nie trzeba być artystą-celebrytą, żeby tworzyć prawdziwą kulturę.

Wejście do Galerii Europa-Daleki Wschód i ulotka z opisem wystawy Tokio 24

Jakie wrażenia?

Muzeum Manggha ma świetną aurę, wciśnięte w tkankę krakowskiej dzielnicy Dębniki przy ruchliwym skrzyżowaniu jest nieoczekiwaną oazą spokoju. Kupujemy bilety, narzekamy, że 30 zł, ale przynajmniej ładne kartoniki z miniaturkami japońskich drzeworytów. Zanim wejdziemy chwila na dostrojenie emocji na zalanym słońcem tarasie galerii Europa – Daleki Wschód i czytanie ulotki. Ciekawa lektura, która tłumaczy fenomen Krzysztofa Gonciarza ludziom nie znającym YouTube’a jako miejsca poważnej działalności artystycznej i medialnej. Żadna ironia, to ciągle jest rodzaj niszy, a folder tłumaczy o co chodzi rzeczowo i z szacunkiem dla czytelnika. Jeszcze chwila na wyjaśnienie co to znaczy liczba subskrypcji i wchodzimy. Wnętrza są bardzo japońskie – minimalistyczne i wysmakowane.

W środku galeria zmieniona w salę kinową, a właściwie paraboliczny ekran na ścianie, który otacza nas i wciąga niczym tytułowe Tokio. Neony i elementy instalacji artystycznej dopełniają całości i bronią tego, że nie jest to po prostu projekcja filmu, ale całościowe doświadczenie.

O czym jest ten film?

Otóż właśnie nie jest to film, ale projekcja w którą wchodzimy w dowolnym momencie. Mimo, że wydaje się zbitką przypadkowych ujęć i epatowaniem chwytliwymi obrazkami z egzotycznego miejsca, to własnie dokładnie tym nie jest! Zamiast tego podaje wszystko co buduje klimat miejsca, ale nie ma nic z kliszy. Jeśli są ujęcia egzotycznej kuchni, to skupiają się raczej na twarzach ludzi podających street-food niż samych kolorowych daniach. Dość powiedzieć, że samego sushi – no nie mogło wcale nie być – jest może około pół sekundy.

Krzysztof jest bardzo japoński w tej produkcji – jeśli podgląda kogoś ćwiczącego w parku to tylko na przelotny moment, żeby nie przekroczyć jego prywatności, nie być uciążliwym dla innych.

Na wejściu powiedzieli nam, że jest głośno i tempo może męczyć wrażliwsze nerwy, ale nic z tych rzeczy. Nie ma żadnej ostrej jazdy, jest pewny cruising po mieście. Jest dużo miejskiej zieleni, dużo pociągów, zmęczeni ale rzetelni i skupieni ludzie. Jeśli mielibyśmy poznać Japonię tylko przez tę wystawę to najważniejszym spostrzeżeniem jest to, że większość społeczeństwa nosi tam do pracy białe koszule.

Od strony warsztatu

Od strony produkcyjnej film nie ma szwów, właściwie zapomina się o montażu i pracy operatora. To chyba bardzo dobrze i takie właśnie nienarzucające się, mocne, sensoryczne prowadzenie narracji pokazuje siłę artystyczną tej produkcji. To jest takie proste i pełne gracji jak mecz tenisa w wykonaniu zawodników z topowej setki.

Jeśli narrator chce nam dać oddech to nie musi zwalniać tempa, nagle pojawiają się ujęcia zza kulis, przez matowe szyby, przez zasunięte rolety. Jeśli spodziewamy się czegoś egzotycznego, to pojawia się zwykłość ludzi idących do pracy lub szkoły, czy siedzących w zwykłej knajpie. Takich właściwie podobnych do nas w Europie.

Niesamowitość wychodzi wtedy na prawdę niesamowicie. Czuje się rytm i zmęczenie doświadczania tego miasta. Można powiedzieć, że autor zabiera nas nie na zwiedzanie, ale na włóczęgę i błądzenie po zwykłych okolicach. Wychodząc patrzy się inaczej na Kraków, może nawet łatwiej przychodzi przeżywanie mikro-zachwytów?

Wejście do krakowskiego muzeum Manggha, które niedawno odwiedził następca tronu Japonii książę Akishino