Szukaj

Polska deskorolka żyje i ma się dobrze

Wywiad z Maciejem 'Heńkiem' Heczko dla Magazynu Freestyle.pl
Maciek Heczko, fot. Mateusz Szeliga

Polski skateboarding wychował już pokolenie dojrzałych ludzi, którzy mogą zanieść jej przesłanie do ogółu społeczeństwa. O próbę refleksji nad tym, co na polskim podwórku osiągnęła i dokąd zmierza deskorolka, pokusiliśmy się w rozmowie z Maćkiem „Heńkiem” Heczko, czyli człowiekiem, który na temacie zna się, jak mało kto

Jakie jest miejsce deskorolki w Polsce dzisiaj i jakie jest Twoje miejsce w społeczeństwie jako deskorolkowca i już dojrzałego człowieka?

Obecnie zajmuję się organizacją imprez i wszelakich zawodów deskorolkowych. Współpracuję również z firmą Techramps, znaną każdemu jeżdżącemu na desce. Obecnie to konsorcjum firm, które buduje parki sportowe także do wake’a czy parkour. To firma, która przetarła szlak urzędowy dla budowania przestrzeni dla młodych ludzi przez miasto. W sumie to dość zabawne, że zanim społeczeństwo zaakceptowało potrzebę takiej przestrzeni i dostrzegło jej pozytywny wpływ na otoczenie, skutecznym argumentem było wypędzenie skejtów z ulic miasta i zamknięcie ich w swoistym rezerwacie. Tak naprawdę było to nieporozumienie, gdyż park jest tak naprawdę przestrzenią, gdzie ćwiczy się jazdę uliczną. A domem i naturalną przestrzenią deskorolki zawsze była ulica.

Czyli deskorolkowcy nauczyli czegoś decydentów i twórczo wpłynęli na otoczenie? Zaskakujące, jeśli się weźmie pod uwagę stereotypy.

Można powiedzieć, że deskorolkowcy wpływają też na środowisko architektów, którzy zaczynają ich traktować jak ważnych użytkowników przestrzeni publicznej i kształtować ulice i place w taki sposób, aby stawały się przyjaznymi skate spotami. Dobrym przykładem jest nagradzany projekt Placu Grzybowskiego, który pokochali warszawscy skejci i jest oficjalna zgoda na jazdę w tym miejscu.

Jest to pewne osiągnięcie jak na środowisko, które wyrosło na kontestacji, gdzieś obok oficjalnego sportu. Zresztą skejci nie lubią określenia sport – bo to kojarzy się z dresami. Chociaż każdy, kto jeździ na desce uprawia sport według definicji.

Skąd obawa części ludzi przed jazdą na desce po ulicach? Może wynika to trochę z faktu, że po intensywnym użytkowaniu danego spotu mogą pojawić się pewne zniszczenia?

Oczywiście, że przestrzeń używana do jazdy szybciej się zużywa, ale stopień destrukcji jest mniejszy niż w przypadku użytkowania jej przez ludzi, którzy nudzą się i bezmyślnie niszczą. Skateboard jest powiązany z miastem i powiązany z architekturą. Wykorzystuje infrastrukturę miejską. Z drugiej strony negatywne stereotypy mogą wynikać z tego, że skejci są zamknięci w swoim środowisku.

Załóżmy, że lokalna ekipa chce mieć swój skate park. Ile pieniędzy trzeba na niego wygospodarować?

To pytanie z serii, ile kosztuje samochód. Zbudowanie małego skate parku streetowego kosztuje ok. 50 tysięcy złotych, dużej skate plazy nawet dziesięciokrotnie więcej. Skończyła się era skate parków sklejkowo-drewnianych, gdyż są mniej trwałe. Dla mnie jazda w betonowym i drewnianym parku to ogromna różnica, chociaż zawsze lepsze cokolwiek. Obecnie najlepsze parki w Polsce to: Leszno, PTG, Rzeszów, nowy dobry skate park buduje się obecnie w Olkuszu. Leszno to idealny przykład tego, jak ludzie sami angażują się w budowę. Oni tam koczowali na budowie i pilnowali wykonawców, żeby skejtowo wszystkie przeszkody wyszły dobrze i udało się to w zupełności.

Zatem jak zbudować dobry skate park?

Wiadomo, że większość tego typu budowli robiona jest pod deskorolkę. Nie ma recepty na dobry skate park, trzeba robić konsultacje, ale każdy powinien być trochę inny. Poprzeczka podnoszona jest coraz wyżej, buduje się coraz większe obiekty i to powoduje, że poziom idzie w górę.

Powinno być więcej miejsc, które umożliwiają pływanie na desce typu bowle itp. Na murkach robimy już dużo, ale już w skate parku Mystic w Pradze nie potrafimy latać. W Polsce nie ma ani jednej dużej rampy, dlatego żeby w parku oprócz części streetowej powinna być też bwlowo-vertowa.

Skate park jest do uczenia się, jazdy po ulicy i wykorzystywania tych umiejętności właśnie tam. W Stanach na chodnikach jest lany beton, ale polskie spoty są dla twardych polskich chłopaków. Podoba mi się podejście Michała Jurasia: „nie ma że boli, trzeba zrobić trik”. Mamy nieuzasadnione kompleksy, że nie da się nic u nas zrobić. Tymczasem przyjeżdżają goście z zagranicy i pokazują, że można coś skleić nawet na trudnych spotach.

Najlepsze miejskie spoty w Polsce?

Na pewno wspomniany Plac Grzybowski w Warszawie. W Polsce jest mało znanych spotów miejskich jako takich. Bywa, że skejci z zagranicy, kiedy przyjeżdżają na polskie miejscówki, wykorzystują je w inny sposób niż nasi. Czasem otwierają nam oczy na nowe rzeczy. Ze spotami jest trochę jak z dobrymi plażami do surfowania – ciągle można odkryć gdzieś nieznaną, niesamowitą miejscówkę. Przykładem jest film Gray Area, który w większości nakręcono na spotach, których nikt wcześniej nie widział i nie spotykasz tam ludzi. Spoty są, wszędzie. Możesz skoczyć przez doniczkę – ktoś pomyśli, że nic by tam nie zrobił, ale ty możesz zrobić!

Wspomniałeś o skejtach przyjeżdżających z zagranicy. Powiedzmy trochę o skejt turystyce, prężnie się rozwijającej się, której większość włodarzy miast czy organizacji turystycznych nie jest jeszcze świadoma.

Jest to turystyka, nawet w ramach kraju czy do stosunkowo nieodległych miejscówek za sąsiednie granice. Niemcy, Czesi i Słowacy jeżdżą w Lesznie. Często rozbijają tam namioty. Eksploracja miast to naturalna część przygody z deskorolką. Każdy deskorolkowiec jest turystą. Kiedyś jeździło się za uskładane pieniądze do sąsiedniego miasta. Teraz w erze tanich lotów i wzroście liczby zmotoryzowanych właściwie cała Europa jest w zasięgu ręki. Niektóre miasta doczekały się wyjątkowo dobrej renomy i tak np. Barcelona jest jednym wielkim spotem i każdy skejt chce tam prędzej czy później pojechać. Z bliższych nam miejscówek tuż za miedzą – mamy Pragę, podobno dobra jest też Szwecja. Skejt to normalny turysta, je, śpi, robi zdjęcia i kręci filmy, promując później odwiedzone miasto w sieci dużo lepiej niż oficjalne klipy reklamowe.

O tym, jaka jest siła i zasięg tej turystyki, świadczy chociażby obrona kultowej miejscówki „Stalin” w Pradze, która miała zostać zlikwidowana. Tymczasem w środowisku doczekała się takiej sławy, że podpisy w jej obronie składali skejci z całego świata, również ze Stanów Zjednoczonych. Ważne jest to, że filmy skateboardowe, ale również dokumentujące inne sporty miejskie, pokazują miasto z zupełnie nieoczekiwanej perspektywy. Prezentują miejsca, których promocja nikomu nie przyszłaby do głowy, a tymczasem mają ogromny potencjał. Zresztą pokazują coś jeszcze: że dane miasto nie jest turystyczną atrapą, ale dobrą przestrzenią do życia i spędzania czasu. Na pewno jest to sygnał dla miast, żeby się promować.

Więc jeszcze długa droga przed nami?

Coś tam się jednak dzieje, chociaż powoli. Był taki okres, kiedy Warszawa była jedyną europejską stolicą bez krytego skate parku, w zasadzie nadal jest. Ale teraz dzięki samym skate’om dzieją się tam takie niesamowite akcje jak np. Powiśle DYI. W Krakowie ostatnio reaktywowano pool, więc jest to propozycja na zimę. Jeśli chodzi o wydarzenia, to Etnies European Open było pierwszą imprezą zrobioną z pompą przez zagranicę, przy współpracy z polskim operatorem. Najbardziej zajawieni uczestnicy takich imprez wracają potem wielokrotnie, np. znajoma ekipa z Francji. Świetnym przykładem jest Bielawa – miasto, o którym wielu usłyszało właśnie dzięki imprezie deskorolkowej Lines of Bielawa. Podczas tego wydarzenia trudno tam o nocleg, co nigdy wcześniej się nie zdarzało.

Chciałbym, żeby do decydentów dotarło wreszcie, że ludzie interesują się różnymi zajawkami. Młodzież interesuje się nie tylko piłką, szuka alternatywy, na konsultacje społeczne przychodzą masy ludzi. Jeśli gdzieś powstawał skate park, to obok budowano kolejny, bo ludzie za tym chodzili.

Deskorolka ma walor społeczny, to nie jest tylko twoja indywidualna sprawa – jeżdżenie z lepszymi pcha człowieka do przodu.

Jaka w ogóle jest kondycja polskiej deskorolki dzisiaj?

Piotrek Dabov w „Disaster Magazine” zadał mi pytanie, czy polski skateboard umiera? Moim zdaniem polski skateboard wcale nie umiera, tylko leci coraz bardziej do przodu. Widać to po editach, filmach. Idzie to wszystko do przodu! Podziwiam scenę zakopiańską, jeżdżą po fatalnym betonie i dają radę. Np. Andrzej Podsiadło właśnie tam uczył się jeździć. Zakopiańska nawierzchnia wykształciła mocne postacie, małe miasta nie rozpieszczają, w takich warunkach ludzie powracają do korzeni deskorolki. Bo dzieciaki ogólnie są teraz dość rozpuszczone. Wiadomo, każdy ma marzenia i jara się czyjąś stylówą, ale to jeszcze nie znaczy, że sam coś reprezentuje. Dziś byle kto zamiast jeździć, od razu chciałby mieć sponsora. Tymczasem w Polsce nie szanuje się legend, nie szanuje się ludzi, którzy mają wpływ na scenę deskorolkową, mimo że oni się nie wywyższają i wcale nie zabiegają o pozycję. Ale trzeba pamiętać, co kto zrobił dla skateboardingu. Kiedy ludzie zaczynali, nikt nie myślał o budowaniu sceny, wszystko było na VHS, jeździło się do nielicznych skateshopów jak do świątyni. Dla mnie ci, od których się zaczęło, dalej są tymi najlepszymi, mają dalej wysoki poziom. Tu nie chodzi o wygrywanie zawodów, tylko o bycie dobrym.

Powstają teraz asocjacje i związki. Niektórzy są temu przeciwni, ale jest to jedyna droga, żeby wyciągnąć kasę na naszą zajawę od panów z krawatami. Ale też nie o to chodzi, żeby robić sponsorowany cyrk. Skateboarding jest wtedy, kiedy idzie się z kumplami pojeździć. Ale nie trzeba mieć komuś za złe, że się „sprzedał”. O tym mówią zwykle ci, którzy sami mają dużo kasy od rodziców.

Jaka będzie przyszłość deskorolki? Skomercjalizuje się. czy pozostanie na peryferiach oficjalnego sportu?

To idzie dwoma torami – czysty skateboarding street i park, który przetrwa, i obecnie przeżywany jest nawet powrót do korzeni. Kształt deski od długiego czasu jest ten sam, triki są podobne i nadal jeździ się w trampkach, pomimo tego że technologia, chociażby produkcji obuwia poszła do przodu.

Drugi nurt to imprezy, wyłanianie mistrzów. Jak ludziom się to podoba, to w porządku. Uczestniczę w jednym i w drugim. Z tym, że w Polsce z jazdy prawie nikt się nie utrzymuje. Możesz pracować w dystrybucji, możesz robić imprezy, jeśli chcesz być blisko deskorolki, musisz zająć się czymś z nią związanym. Ja chyba tak zrobiłem. I kiedy widzę, jak na sponsorowane imprezy przyjeżdżają dzieciaki i się zajawiają deskorolką, a później same odkrywają jej korzenie i prawdziwy, surowy urok, to widzę, że skateboard nie umarł. Może ubrania firmowane markami deskorolkowymi sprzedają się gorzej, ale na hardware zapotrzebowanie zawsze jest. To znaczy, że sama jazda jest dalej tak samo atrakcyjna.

Komercja i sprzedanie się to chyba jedne z bardziej oklepanych haseł, które do końca nie wiadomo, co oznaczają?

Jest taka akcja „Don’t do it”, która z założenia promuje tylko te prawdziwe, deskorolkowe biznesy, małe lokalne marki i również te większe, ale zakładane przez skaterów. Z założenia wszystko OK, tylko gdzie jest granica między prawdziwym a nie-prawdziwym, małym a dużym. Wiele tzw. prawdziwych firm deskorolkowych to dziś właśnie ogromne korporacje, które umiejętnie zachowały uliczny klimat, ale działają dokładnie tak samo, jak krytykowane rekiny sportowego biznesu. Więc jeśli duża firma produkująca buty, robi od lat linię adresowaną do skejtów i sponsoruje zawodników, to jest mniej prawdziwa od korporacji o korzeniach skejtowych czy surfingowych, z którą często jest nawet powiązana kapitałowo?

Z drugiej strony takie akcje są odpowiedzią na próby zrobienia na siłę kolejnych linii produktów dla deskorolkowców, niemających moim zdaniem wiele wspólnego z jazdą na desce, jak np. pomysł na produkt typu „buty after skate”, czyli próbę sprzedania jeszcze kolejnego produktu „dla skate’ów. Jeśli nawet kupuję produkt firmy uważanej za wielką komercyjną korporację, ale wybieram produkt dlatego, że jest dobry i dobrze mi się w nim jeździ, to czy to jest złe dla deskorolki? Skateboarding to dziedzina gospodarki jak każda inna. Ważne, żeby być w spokoju z własnym sumieniem. Ważne, żeby nie robić czegoś, z czym będziemy się źle czuli. Chodzi o to, żeby to, co robimy, nie miało złego wpływu na środowisko. Zainteresowani wiedzą o czym mówię, nie brakuje przykładów np. współpracy z energetykami, gdzie robi się absolutną chałę i trudno to nazwać działaniem na rzecz deskorolki. Takie akcje nie opłacają się w dłuższej perspektywie samym sponsorom.

Można współpracować ze wszystkimi, ale nie można robić czegoś wbrew sobie. To my sami wyznaczamy standardy swoim zachowaniem. Dla mnie fatalną tendencją np. w mediach społecznościowych poświęconych deskorolce jest zamieszczanie słabych lub złych treści tylko po to, żeby tanią sensacją naganiać oglądalność. Ja nie wrzucam czegoś, co mi się nie podoba. Nie będę promować czegoś słabego czy ewidentnie złego tylko dlatego, żeby ktoś to klikał. Tymczasem w Polsce promowane są złe wzorce. I to nie tylko w deskorolce.

Jest takie powiedzenie check yourself before you wreck yourself, które przydałoby się przytoczyć wielu osobom. Dziś każdy może nagrać swój film, ale nie muszę tego wrzucić, tylko żeby kogoś zjechać. To zatruwa niektórym ludziom życie. Mieszaniem kogoś z błotem można mu zrobić krzywdę.

Jeśli naprawdę zależy ci na dobrym stylu w deskorolce, ale też muzyce czy każdej innej dziedzinie życia, to nie oceniaj zbyt surowo innych. To chyba dobrze, że coś robią i próbują nowych rzeczy. Jeśli masz coś do powiedzenia, pokaż, co sam potrafisz.

No, właśnie, łatwo jest krytykować, nie rozumiejąc sytuacji. Sam się o tym przekonałeś podczas niespodziewanej wizyty Tony’ego Hawka w Krakowie.

Chłop pokazał, czym jest skateboarding. Poszedł do parku w Mistrzejowicach po prostu sobie pojeździć, przybijał piątki z dzieciakami, które akurat były na miejscówce. Można więc powiedzieć, że spotkał się z tymi, którzy akurat tego dnia znaleźli czas dla deskorolki tak bez powodu, bo lubią tę zajawkę. O samej wizycie dowiedziałem się z SMS-a tego samego dnia rano. Myślałem, że to jakiś żart, zwłaszcza po całym szaleństwie w Warszawie, skokach na rampie na Placu Piłsudskiego i niezliczonych zdjęciach w mediach społecznościowych. Tymczasem Tony Hawk rzeczywiście postanowił wpaść do Krakowa, kiedy odpuścił sobie dalszy udział w Gumballu i dopiero później postanowił pojechać w dalszą trasę do Wiednia. Chciał w wolnej chwili pośmigać na deskorolce, którą mimo że jest to jego praca, ciągle uwielbia. Prosił tylko, żeby nie robić zbiegowiska, bo miał go wystarczająco dużo poprzedniego dnia w stolicy. Coś jak za dawnych czasów – ustawka w pustym basenie, o której nikt nie wie, bo inaczej wszystko spali na panewce.

Sesja w mistrzejowickim skate parku była świetna i dokładnie zgodna z tym, czego oczekiwał wyjątkowy gość – kameralna. Jakież było moje zdziwienie, kiedy następnego dnia dowiedziałem się, że to ja jestem tym złym, który wiedział i nie powiedział, że Tony Hawk był w Krakowie. Kuriozalna sytuacja. Trochę jak przy cichym ślubie, gdzie rodzina mówi – przecież mogliście zaprosić tylko nas. Naprawdę? Jak sobie to wyobrażacie, przecież wtedy trzeba by powiedzieć wszystkim, a gdyby zebrała się duża grupa, samo spotkanie by się nie odbyło i byłby duży wstyd. Tyle, że wtedy niektórzy powiedzieliby – patrzcie, co on zrobił, prosili go, żeby nie robić rozgłosu, a on rozpaplał wszystkim, to przez niego nie było spotkania w Krakowie. Tymczasem spotkanie wypadło świetnie. Tony pokazał, że jest przystępnym, otwartym człowiekiem. W pewien sposób promuje też Kraków, umieszczając i tagując zdjęcia z mistrzejowickiego skate parku na swoich oficjalnych profilach. Gość pokazał, że w deskorolce najważniejsze jest jeżdżenie, a nie gadanie.

Moim zdaniem scena rozwija się doskonale, ale trzeba dbać o nią. Mamy kompleksy, gdyż żyjemy w świecie agentów i dystrybutorów, a nie producentów, więc dostępne budżety są nieporównywalnie mniejsze. Brakuje budowania sceny np. przez skate shopy i nie mowię o małych sklepach, ale duże firmy zapominają o budowaniu środowiska wokół siebie. Tymczasem nierobienie niczego np. imprez jest krótkowzroczne, czymś tych ludzi trzeba ciągle motywować. Wszyscy chcieliby, żeby ktoś zrobił coś zamiast nich.

Kiedyś na początku działalności Techramps ktoś narzekał na wszystkie ich skate parki. Wtedy Adam Malita powiedział prosto: Jak ci się nie podoba, to zrób to sam. I jeśli ktoś faktycznie potrafi, to robi to. Wspominałem warszawskie Powiśle, była też nowosądecka Rodzina zrobiona z inicjatywy Mirka Stanka w Nowym Sączu. Człowiek zrobił spot, z którym nie wiadomo było, co się stanie, ale ważne było to, żeby jeździć. Dzisiaj ludzie, którzy nic nie robią, chcieliby śmigać po najlepszych skate parkach w najnowszych butach. Niektórzy mówią nawet, że „jak nie masz dobrego skate parku, to nie masz po co jeździć, bo się nie rozwiniesz”. I pomyśleć, że dla mnie skateboard to wyjazdy całą ekipą bez pieniędzy, busem gdzieś do najbliższej miejscówki, byle tylko pojeździć. Teraz z wiekiem nawet bardziej sama jazda się dla mnie liczy. Nie chodzi o robienie spektakularnych rzeczy. Zaczyna się dla mnie liczyć sama jazda. Jak to się mówi, twój skateboarding mówi za ciebie.

Mówiąc o zmianach pokoleniowych, trzeba przyznać, że rośnie nowe pokolenie tych, dla których deskorolka to sport ich rodziców.

Właśnie. W Polsce rośnie nowe pokolenie skejterów. Dzięki temu coraz bardziej normalnie patrzy się na osoby nieco starsze jeżdżące na desce. Tymczasem dla młodych ludzi jazda na deskorolce jest czymś normalnym, nie żadną kontestacją. Obecne pokolenie deskorolkowców to w dużej mierze ludzie, którzy pierwszy kontakt z deskorolką mieli przez grę komputerową Tony Hawk Pro Skater – a niektórzy obawiali się, że granie odciągnie dzieciaki od aktywności fizycznej.

Młodzi ludzie w naturalny sposób starają się przynależeć do jakiejś grupy. Dopiero jak masz ileś lat, to przestajesz na to zwracać uwagę. Również wśród samych skejtów panują zmieniające się mody. Polska to jest chyba jedyny kraj, gdzie skejci jeździli w szeleszczących dresach, a kiedyś umieli nawet dać w mordę, jeśli zaszła taka konieczność. Rzeczywiście społeczność jest w jakiś sposób zamknięta, bo dopiero po ukończeniu szkoły średniej człowiek otwiera się na różnych ludzi, z którymi ma kontakt w pracy lub na uczelni. Musimy wtedy zaakceptować różnorodność. Ale już na przykład przyjeżdżając na zawody, można tego doświadczyć. Przyjeżdżają wtedy przeróżne osoby, bo różni ludzie jeżdżą na desce.

W kulturze masowej wykształcił się pewien obraz deskorolkowca, raczej negatywny i mało twórczy. Symbolem tego były filmy Larriego Clarka z lat 90., zwłaszcza słynne Dzieciaki, gdzie deskorolka występowała w towarzystwie rozmaitych patologii. Ale wynikało to raczej z faktu, że jej popularność w Stanach była wtedy tak ogromna, że była obecna w każdym domu, więc trudno szukać tu związku przyczynowo-skutkowego. Szczerze powiem, że dla dobra samej deskorolki często celowo rezygnowaliśmy z imprez. Na przykład podczas projekcji „Krk skate video nights” celowo nie robiliśmy afterów, żeby przychodziło tylko środowisko rzeczywiście zainteresowane deskorolką, a nie towarzystwo nastawione tylko na imprezowanie.

Mówisz o ciągłym rozwoju. Ale jednak człowiek ma swoje biologiczno-fizyczne granice, których nigdy nie przekroczy. Czy robienie coraz trudniejszych rzeczy ma sens?

Każda aktywność fizyczna to w pewnym sensie przesuwanie granic, pokonywanie własnych ograniczeń. Teraz jest większa konkurencja i wyższy poziom, bo ogromna liczba dzieciaków jest w to zaangażowana. Dobrze, że jest coraz większa dostępność. Dużo zmienia się na lepsze, np. to, że ludzie świadomie dobierają sprzęt i wiedzą, jak z niego korzystać.

Tak naprawdę nie chodzi o ciągłe innowacje. To jest trochę tak jak w muzyce. Niby wszystko już zostało powiedziane, a jednak ciągle powstają nowe kawałki. Zacytuję tutaj wypowiedź Rafała Wielgusa, wprawdzie powiedział to o snowboardzie, ale dobrze oddaje sens deskorolki: „Nie ma złych przeszkód, tylko są rajderzy, którzy nie umieją na nich jeździć”.

Jeśli chodzi o granice ludzkich możliwości, parę lat temu była akcja mega rampy. Niby miała to być granica. Ale czy to chodzi o przekraczanie granicy? Człowiek zawsze wyznacza sobie jakieś granice. Deskorolka to jest sprawa, gdzie się przekracza granice, swoje lub granice w ogóle. Jak już coś zrobisz, to masz tę świadomość, że to zrobiłeś. Oczywiście zawsze jest ryzyko, ale uważam, że inne sporty są bardziej niebezpieczne. I zawsze są śmiałkowie, możemy ich nazwać gladiatorami czy herosami, którzy będą chcieli spróbować. I też dlatego jest to widowiskowa dyscyplina. Ale czy to pójdzie jeszcze dalej? Chyba skakanie przez płonącą obręcz nam nie grozi. Zresztą te rzeczy, które wyglądają dla laika na wyjątkowo trudne, wcale nie są czymś szczególnym. Mega rampy tak naprawdę dla wykonujących je profesjonalistów nie były ani szczególnie trudne technicznie, ani nie wymagały odwagi większej niż inne, mniej spektakularne akrobacje.

Jeśli obejrzysz stare filmy, to ludzie robili lepsze rzeczy niż teraz. Skateboarding ewoluuje, ale nawet w latach 90. w filmach, jeśli się na tym znasz, to widzisz, że robią hardcorowe numery. Dawniej mniej ludzi jeździło, a teraz więcej ludzi jeździ, więc więcej jest dobrych zawodników i zawsze są ludzie, którzy robią coś dziwnego. Skateboarding zatoczył koło, a rozmaite innowacje i rewolucyjne wynalazki nie przyjmują się. Nawet rolki w Polsce jakoś straciły szeroką popularność, mimo że polscy rolkarze byli dobrzy.

Deskorolka ma fajną estetykę. Nie mogę patrzeć na reklamy z użyciem wizerunku deskorolki. Było parę kampanii, gdzie to zostało fajnie zrobione, ale jeśli ktoś chce robić materiał ze skejtami, to niech robi to ze skejtami, a nie z babą na szpilce. Wszystko można zrobić, ale nie na siłę wciskać komuś deskę jako nic nieznaczący gadżet.

Weźmy np. street wear, który obecnie stał się synonimem pewnego typu mody. Tymczasem to był ubiór praktyczny dla ludzi żyjących na ulicy. Kaptur, pojemne kieszenie itp. miały wymiar funkcjonalny i były zwyczajnie wygodne dla twardych chłopaków z ulicy, a nie dla panienek w legginsach, butach do biegania i krótkich skarpetkach ubieranych nawet w zimie, bo akurat tak się teraz nosi w Londynie.

Chciałbym Cię na koniec poprosić o kilka słów do ludzi, którzy – tak jak Ty – kochają deskę.

Nigdy dosyć deskorolki. Podsumowując, można powiedzieć, że nieważne, co się stanie, to i tak skateboarding będzie się rozwijał i szedł własnym torem. Wszędzie są skejci. To, co nas wyróżnia: wystarczy kawałek płaskiego i dobrze się bawisz. Jednym to przychodzi łatwiej, innym gorzej. Niektórzy to rzucają, bo jest dla nich za trudne. Ważne jest to, że jeśli ktoś kiedyś jeździł, to nie powie, że teraz nie może, bo ma pracę itd. Mój znajomy, który ma bardzo poważną pracę, ale uwielbia grę w tenisa znajduje czas na grę trzy razy w tygodniu mimo napiętego grafika. Więc jeśli jest to dla ciebie ważne, to będziesz to robić. Kiedy mieszkałem w centrum, deskorolka była dla mnie doskonałym sposobem lokomocji. Towarzyszyła mi wszędzie, bo jest poręczna i wszędzie można ją zabrać i dojechać na niej. Nie można udawać. Tego się nie zapomina. Prawdziwego skejta pozna się już po pierwszym odepchnięciu, nawet jeśli przez lata nie stał na desce.

Tego tematu nie da się wyczerpać do końca. Bo skateboarding jest nieskończony – nie ma w nim treningu i wszystko robi się pierwszy i ostatni raz. Każdy trik robiony przez różne osoby wygląda inaczej i to widać. Chyba dlatego nie lubię sędziować zawodów. Dla mnie np. Andrzej Kwiatek może zrobić zwykłe ollie i już wygrał – za styl, bo to w deskorolce mega ważna rzecz.

Rozmawiał: Szymon Wachal, zdjęcia: Mateusz Szeliga
Materiał zrealizowany dla Magazynu Freestyle w 2015 r.